Ten dzień zapowiadał się cudownie. Bezchmurne niebo. Temperatura jak na 31 października całkiem znośna. Tylko ten wiatr, taki niby mały wietrzyk…
Trasę zaczynam przy hotelu pttk w Ustrzykach. Kierunek Wołosate i przeł. Bukowska.
Spoglądam na cel mojej wycieczki. Tarnica (1346 m n.p.m.). W zasadzie na samą Tarnicę to nie chce się pchać, byle by dotrzeć do przełęczy Goprowców, a potem albo czerwonym przez Szeroki Wierch albo niebieskim przez Krzemień.
Po drodze mijam pierwszych ludzi, prawdopodobnie idą właśnie na Tarnicę. Tyle że niebieskim. Ja ciągnę powolutku na przełęcz.
W Wołosatym grzecznie kupiłem bilet na wejście do parku. Pani strażniczka trochę dziwnym spojrzeniem oceniła mój rower, ale nic nie powiedziała. Jadę dalej.
Po paru minutach zatrzymuje mnie służba graniczna. Pyta czy mam pozwolenie na wjazd rowerem do parku. Nie mam. Na szczęście po wymianie paru zdań koleś puszcza mnie dalej. No to jadę.
Powoli metr za metrem, ale cały czas w siodle. Jest miło.
Po godzinie wspinaczki jestem na przełęczy. Zaczyna trochę wiać. Ale nie na tyle, żeby myśleć o zmianie trasy. Nie po to przebrnąłem przez straż, żeby zrezygnować z Halicza i Tarnicy.
Widoki. Przepiękne. Warto było.
Ścieszka graniczna. W oddali Kińczyk Bukowski (1251 m n.p.m.)
Chwila odpoczynku i walkę ze szlakiem czas zacząć.
Pierwszy problem. To po czym jadę/prowadzę jest strasznie lepkie i śliskie. Not good. Not good.
W tym miejscu zrozumiałem, że nie będzie łatwo, nie będzie nawet trudno, będzie kurewsko trudno. Ten wiatr, on nie jest mocny, to jest chyba halny. On zapierdala. Ale nic to idę dalej!
I jeszcze ta glina. Blokuje tylne koło. Aaaaaaaa! Wieje tak, że nie można oddychać.
Halicz zdobyty. Mam ochotę się gdzieś schować, ale tu nie ma gdzie! Trzeba napierać dalej.
Mój cel. Tarnica i przeł. Goprowska. Czemu tam nie mam lasu…
Widoki przepiękne, ale co z tego jak jechać się nie da.
Widok w stronę przeł. Bukowskiej. Ukraina.
Tu w stronę Sanoka. Wszystko pięknie, ale czemu tak wieje!
Krzemień. Miałem jechać zielonym właśnie przez Krzemień i Bukowe Bedro, ale już wiem że nie dam rady kolejny raz wtaszczyć roweru na 1335 m n.p.m.
To szlak z Halicza na przeł. Goprowców niby fajna, a jechać się nie da. Błoto/glina czepia się tak, że koło nie chce się kręcić.
Tu tak bardzo nie widać…
…ale tu lepiej choć zdjęcie mi nie wyszło. Do tego dochodzi trawa, która miesza się z gliną.
Jeszcze 45 minut pchania, a potem zielonym do Wołosatego. Nie mam już siły na kombinowanie z innymi szlakami.
Stamtąd przyszedłem. Rozsypaniec (1280 m n.p.m.).
Tam za to idę, bo o jeździe już raczej nie myślę.
Jest przełęcz, jeszcze tylko 100m w górę, a potem już tylko w dół. W tle Krzemień.
A to wydeptany szlak przez Krzemień. To był plan A. Plan A poszedł w niepamięć. Teraz plan B.
Fajnie im, nie mają rowerów. Od nich dowiaduje się, że przede mną jadą dwa rowery. Ciekawe kto to…
Najgorsze moje podejście w historii podchodzenia z rowerem. Koszmar. Tam są takie schodki, pokryte były lodem. Wchodziłem po jednym schodku na minutę. Z każdym schodkiem rower ważył pół kilo więcej.
Dałem radę. W tle Halicz, tam byłem. Nieee to niemożliwe.
To był plan B. Miałem pojechać czerwonym przez Tarniczkę (1315 m n.p.m.) i przez Szeroki Wierch do Ustrzyk, ale mam już dość noszenia roweru na dzisiaj.
Plan C. Zielonym do Wołosatego. Tylko w dół.
Zasłużony odpoczynek przed zjazdem. Gdzieś tam w dole Wołosate.
Teraz już tylko w dół. No i mały slalom wśród ludzi.
Szlak zapowiada się całkiem nieźle, ale oczywiście do całego pecha, nie obyło się bez problemów technicznych. Przez błoto łańcuch spadł między szprychy a kasetę, musiałem go wyrywać na całe szczęście wożę rozkuwacz.
Po za dwoma miejscami, w których trzeba sprowadzić rower jedzie się całkiem sprawnie.
Kurcze, czemu tak fajnie dopiero pod koniec trasy.
To jedno z miejsc przed którym trzeba było znieść rower. Choć oczywiście pewnie znajdzie się ktoś, kto by próbował zjechać. Aparat oczywiście nie oddaje nachylenia.
Sekcja kładek. Strasznie ślisko, trzeba uważać na zakrętach.
Ślad po hamowaniu. Znaczy się jechałem szybko.
To drugie miejsce gdzie trzeba sprowadzać. Choć gdybym był bardziej wypoczęty to mógłbym podjąć walkę ze schodami.
No i już prawie koniec przyjemności.
Koniec dnia, koniec zjazdu, szkoda. Szkoda, że ponad 5 godzin nosiłem rower zanim mogłem zjechać.
No ale na tym polega odkrywanie nowych szlaków, nigdy nie wiesz co cię czeka.
Koniec. Czas do domu. Niezła lekcja pokory dla wiatru w górach. Ale było warto.
Jeszcze tylko się spakować…
… i po (oczywiście co by mnie dobić) problemach technicznych z samochodem (zostawiłem na światłach). Na szczęście pojawił się gość, który pociągnął mnie passatem co bym mógł odpalić wóz. Ach te Bieszczady.
Track do pobrania [maptype=G_SATELLITE_3D_MAP;width=800]