Tatry

Dość już miałem jazdy szlakami przeoranymi przez zwózki drewna. Zastanawiam się jak to jest w Tatrach

Jedynym rozsądnym dla mnie miejscem w polskich Tatrach jest dolina Chochołowska i jej Długi Upłaz. Może nie jedynym ale w miarę przystępnym.

Oczywiście nie obyło się bez przygód z dojazdem. Miałem jechać pociągiem 6.42 z dworca Wschodniego. Na dworcu byłem 6,42.30s.
No k.. jak odjeżdżają to punktualnie. Na szczęście, ku mojemu zdziwieniu, oddali mi kasę za bilety, potrącili 10%. Chwila namysłu… jadę samochodem.

Po sześciu godzinach jazdy parkuje samochód w Kirach i, po żurku w gospodzie Harnaś, jadę zielonym do schroniska w Chochołowskiej. Jest zimno, przynajmniej w cieniu.

Koło 18.00 robi się już ciemno w dolinie. I jeszcze zimniej.

Zachód pewnie lepiej wygląda ze szczytu. Wracam do schroniska na ciepły obiad.

Po schabowym i dwóch kubkach (bo kufli nie było) złocistego płynu, robi się trochę niewyraźnie. Pora spać.

Pobudka 6.30, śniadanie i o 7.00 już na zielonym w stronę Wołowca. W schronisku było tak zimno w nocy, że musiałem ubrać wszystko co miałem, by móc zasnąć. Mogliby choć trochę grzać. Dobrze, że prysznic 24h/dobę jest gorący. I jeszcze ten chrapiący koleś. Takie uroki schronisk.

Słońce powoli wbija się w dolinę, a ja muszę pokonać 700 metrów przewyższenia.

To ja idę na tamten szczyt? Jezzzu na co mi to.

Raz w słońcu, raz w cieniu. Raz zimno, raz gorąco, i jak tu się ubrać.

Około 9.00 mija mnie pierwszy turysta. Oczywiście pada pytanie „Pan z tym rowerem na Wołowiec?”. No cóż, to rzeczywiście dobre pytanie.

Po wyjściu z lasu zaczynają się pierwsze widoki. Może jednak warto tak pchać.

Gdyby nie kamienie wielkości koła, to nawet byłoby lekko pchać, a tak, trzeba przenosić rower.

Jeszcze trochę, jeszcze z godzinę pchania i cel zostanie osiągnięty.

Co kilkaset metrów muszę robić odpoczynki, przy okazji podziwiam widoki.

Wydawać by się mogło, że to tuż tuż. Ale nieeee, ostatnie metry to regularne noszenie roweru.

Tak, ta czarna kropka to turysta. Minął mnie pytając „A przez Grzesia nie byłoby łatwiej?”. Może i łatwiej, ale czemu ma być łatwiej.

Tatry maja jednak swój klimat.

W końcu. Po raz pierwszy z rowerem gdzieś kole 1900 m n.p.m., w Polsce.

W tle Orla Perć zachodnich Tatr, tak chyba na to mówią.

Tędy będę zjeżdżał. Rakoń (1876 m n.p.m.) potem Grześ (1653 m n.p.m.), ale najpierw mała przebieżka na Wołowiec (2063 m n.p.m.).

Przypinam rower do słupa :)… i udaję się na pokaz wschodnich i niskich Tatr.

15 minut i jestem. Bez roweru, bo zjazd nie rekompensuje wnoszenia. Tak jakby.

Ostry Rohać (2088 m n.p.m.), swoją drogą ciekawa nazwa. Za nim Placlive (2125 m n.p.m.).

Widok z Wołowca bezcenny, za resztę zapłaciłem potem i bolącym barkiem od noszenia roweru.

Dobra koniec opierdalania, pora zjeżdżać!

Pierwszy padł Rakoń.

Całkiem miło. W tle Wołowiec (na wprost) i Rakoń po prawej.

Potem Grześ. Całkiem sympatycznie, ale jak zwykle za krótko.

Teraz czas na Sedlo pod Obsobitou. Zielonym.To widok na Grzesia, fajny zjazd. Za krótki :(.

Bardzo technicznie, dużo korzeni, progi, kamienie, ale jest nieźle.

Niestety, czasami jest pod górę. Trzeba pchać, nawet jak jest płasko, to nie da się płynie jechać przez powalone drzewa i wysokie korzenie.

Ostatnie pchanie przez Javorine (1581 m n.p.m.).

Po półtorej godzinie jestem na przełęczy. Nie jestem zachwycony raz było zajebiście, a raz trzeba pchać i przeciskać się przez kosodrzewinę. W końcu to enduro. Teraz w dół. Tylko w dół.

Gdyby nie agrafki, byłoby super płynnie, choć początek dość stromy.

Kamieni w sam raz. Nachylenie niezłe, jest ok. Czuje jednak, że hamulce się rozgrzały.

Gdybym umiał pokonywać te agrafki bez zatrzymywania, ten zjazd byłby bardzo fajny.

Końcówka to już grzanie bez hebli. Miło.

Wypad na asfaltem, tak dla relaksu. Lekko w dół, 50km/h.

Dalej zielonym w kierunku wsi Oravice przez Blatną Dolinę.

Przez chwile nawet ciekawy singielek.

Krótki ale zawsze coś. Potem niestety parę kilosów dojazdowego asfaltu. W tym wypadku nie narzekam, potrzebuję chwili wytchnienia.

Jeszce tylko ślicznie śliski mosteczek i mogę zasuwać po asfalcie do miasta… a może raczej wsi.

Oravice. Basen, muzyka, impreza. Jadę dalej.

Teraz ostatni wjazd/wpychanie na Magurę Witowską (1232 m n.p.m.). 442 m przewyższenia. Jestem już trochę zmęczony

Zjazd może i byłby fajny, ale wpychanie już mnie tak nie bawi, zwłaszcza po 10-ciu godzinach włóczęgi.

Końcówka lekko niewyraźna. To zmęczenie.

Początek zjazdu z Magóry nawet całkiem fajny. Robiło się już ciemno, wiec aparat w telefonie nie dawał już rady.

Niestety fajny zjazd nie trwał długo, zamienił się w regularną zwózkę drewna. Witamy w Polsce.

Na szczęście jest dość sucho i można spokojnie jechać środkiem. Nie wiem co się dzieje z tą droga, jak pada deszcz.

o 19.00 jestem z powrotem w Kirach. Tradycyjny żurek u Harnasia i o 1.30 mogę się położyć spać. Tatry dają radę. Pod warunkiem, że nie spotkamy pracownika parku. Powrót do Warszawy jest męczący, osobiście wolałbym wracać pociągiem. Dobranoc.

Track do pobrania [maptype=G_SATELLITE_3D_MAP;width=800]